Diaspora prawosławna w Świdnicy

 Ks. dr Piotr Nikolski

 Diaspora prawosławna w Świdnicy.

Ludność prawosławna pojawiła się w Świdnicy wraz z falą przesiedleńców w ramach powojennej ?wędrówki ludów?. Większość prawosławnych na Dolnym Śląsku i w ogóle na ?Ziemiach Odzyskanych?, znalazła się w wyniku akcji ?Wisła?, mającej w zamierzeniu ówczesnych władz maksymalnie rozproszyć i zasymilować ukraińską i łemkowską ludność prawosławną i grekokatolicką południowo ?wschodniej Polski. Zamierzenie to odniosło tylko częściowy skutek. Przesiedleńcy starali się trzymać razem i żywiołowo organizowali się w parafie. Wraz z wiernymi na Zachód przybyli księżą, 7 maja 1946  została utworzona Administratura Parafii Prawosławnych na Ziemiach Odzyskanych, przekształcona w 1951 r. w Diecezję Wrocławsko Szczecińską.

Świdnica i jej okolice znalazły się poza strefą przymusowego osadnictwa, co z góry przesądziło o charakterze świdnickiej prawosławnej wspólnoty jako o zróżnicowanej etnicznie diasporze, jaką ona pozostaje do dnia dzisiejszego. Należy też od razu rozdzielić opowieść o osobach ochrzczonych w Cerkwi Prawosławnej od historii świdnickiej parafii jako takiej. Nawet teraz, w dobie Internetu, mimo podejmowanych przez parafię inicjatyw kulturalnych i udziału proboszcza w licznych imprezach miejskich, wielu świdniczan w dalszym ciągu nie wie o jej istnieniu. Co dopiero można powiedzieć o latach powojennych, kiedy świdnicka wspólnota prawosławna nie miała własnej świątyni i zmuszona była modlić się w kościołach innych wyznań albo w mieszkaniach prywatnych, a jedyną drogą informowania współwyznawców była ?poczta pantoflowa?? Bardzo często prawosławni, praktykujący swoją wiarę w zwartych skupiskach na wschodzie, nie potrafili zachować swojej tożsamości wyznaniowej w diasporze, zdominowani przez presję środowiska i pragnienie być ?jak wszyscy?. To zjawisko występuje nawet teraz, kiedy czyjeś wyznanie mało kogo interesuje, a co można powiedzieć o czasach, kiedy przyznawanie się po Prawosławia oznaczało życie z piętnem ?Ukraińca? albo ?Ruska? wśród polskich przesiedleńców z, powiedzmy, Stanisławowa, Łucka czy Tarnopola, nieraz cudem uratowanych spod noży siepaczy UPA?

Wypada przedstawić kilka ?kategorii? pierwszego pokolenia powojennych prawosławnych Dolnoślązaków:

  • Repatrianci z rodzin mieszanych, zamieszkałych na terenach II RP przed wojną.
  • Poszczególne osoby bądź rodziny ukraińskie i łemkowskie, osiadłe poza główną strefą osadnictwa.
  • Sybiracy z rodzin prawosławnych, którzy zachowali polskie obywatelstwo i wrócili do Polski z zesłania.
  • Osadnicy z Podlasia, którzy dobrowolnie wyruszyli na Zachód częstokroć uciekając przed terrorem polskich partyzantów (gloryfikowanych obecnie ?żołnierzy wyklętych?), usiłujących zmusić prawosławną ludność do wyjazdu do ZSRR (?do raju? ? jak powiadali owi nocni goście), lub do przyjęcia katolicyzmu i całkowitej asymilacji pod groźbą spalenia domu, lub wymordowania rodziny. Słyszałem o tym wiele świadectw od bezpośrednich uczestników wydarzeń i ich rodzin.
  • Skierowani do pracy w regionie specjaliści, np. kolejarze, lekarze, nauczyciele i ich rodziny.
  • Prawosławne żony Polaków i polskich Żydów poślubione w czasie wojny w ZSRR (stąd wśród parafianek cerkwi w Świdnicy, Wałbrzychu i Ząbkowicach nierzadko można było spotkać takie nazwiska jak Mingelgrin, Anker, Reich czy Lindenblatt).
  • Uwolnieni więźniowie Gross-Rozen, oraz pracownice przymusowe z cukrowni Goczałków, pochodzący z Kresów i nie mający do czego wracać w powojennej rzeczywistości.
  • Rosyjskie, ukraińskie i białoruskie żony Polaków poślubione na robotach w Niemczech podczas wojny. Kategoria całkiem liczna. Polacy i ?wschodniaczki? pracujący u niemieckich rolników (bauerów ? ?baworów?) znajdywali się na ogół w dużo lepszej sytuacji niż przymusowi pracownicy przemysłowi. Niektórzy odważniejsi gospodarze, nie bacząc na grożące kary, nawet sadzali pracowników za wspólny stół. Młodzi Słowianie pracujący u jednego ?bawora? albo po sąsiedztwu, zbliżali się, a nawet zakładali rodziny,  brali śluby, a nawet rodzili dzieci. Po wyzwoleniu odrywali swoje niemieckojęzyczne maleństwa od spódnic ryczących ?baworek? i jechali do Polski, często wybierając Dolny Śląsk, jako dom dla swojej niekonwencjonalnej rodziny, gdyż krewni w centralnej Polsce często nie byli zachwyceni wyborem chłopaka. Na Ziemiach Odzyskanych, jak w Ameryce, wszyscy byli nowymi ludźmi, więc można było liczyć na większą tolerancję, niż w społeczeństwach zasiedziałych w jednym miejscu od pokoleń. Poślubione w Niemczech ?wschodniaczki? były przeważnie dziewczętami z prostych rodzin, bez wykształcenia i najczęściej bez gruntownego wychowania religijnego w rodzinie, gdyż dorastały w przedwojennym ZSRR, gdzie prześladowania Cerkwi trwały w najlepsze. Wiele z nich nigdy nie dotarło do cerkwi w Polsce, wiele zapewne zostały katoliczkami z przekonania albo usiłując dogodzić rodzinie męża.  Wnosząc z tego, że spotkałem wiele takich kobiet w dolnośląskich parafiach,  równie liczne były te, które nie odnalazły się w Kościele katolickim, i mimo często nikłej świadomości religijnej, szukały ?swojej? rodzimej Cerkwi. Zachowując swoją przynależność wyznaniową, rzadko która walczyła o to, by przekazać Prawosławie dzieciom. Zdecydowana większość tych kobiet wychowywała dzieci ?po-polsku?, żeby miały w życiu ?łatwiej? i wskutek tego została wstydliwie pochowana z kapłanem rzymskokatolickim, żeby nie mieć ?obciachu? przed sąsiadami, którzy zresztą i tak dobrze wiedzieli, kim była ich mama.

Żony polskich Żydów były na ogół, choć nie zawsze, bardziej wykształcone i miały mniej problemów z ochrzczeniem dzieci w cerkwi.

Lękliwa postawa wielu ?wschodniaczek”  była w niemałej mierze uwarunkowana działaniami radzieckiej i polskiej komunistycznej bezpieki oraz niektórych katolickich ?księży-patriotów?, którzy nieraz wręcz otwartym tekstem ?przestrzegali? mieszkających na terenie ich parafii prawosławnych, że jeśli będą chodzić do cerkwi,  to zostaną odesłani do ZSRR, co w czasach stalinowskich mogło oznaczać podróż o wiele dalszą niż do dawnego domu.

Ludzi z Podlasia, którzy znaleźli się poza większymi skupiskami współwyznawców, wynieśli z domu więcej wiedzy i przyzwyczajeń religijnych, ale często, zwłaszcza na wsi,  chrzcili swe dzieci w Kościele Katolickim, nie tyle z konformizmu, ile z braku informacji o istnieniu w pobliskim mieście parafii prawosławnej, o ile taka w ogóle istniała. W świdnickiej parafii takim przykładem może być rodzina Władysława i Nadziei Kondratowiczów z Krukowa, rolników z białoruskiego pogranicza. Kondratowiczowie przyjechali na Dolny Śląsk wkrótce po wojnie jako młode małżeństwo i ochrzcili dzieci w Kościele Katolickim, ponieważ parafia w Świdnicy formalnie nie istniała i nie było żadnego kontaktu z innymi prawosławnymi, gdyż we wsi byli jedyną rodziną tego wyznania. Bardzo tęsknili za cerkwią i prawosławnym nabożeństwem; mąż chodził do kościoła, żeby jakoś podtrzymywać swoje życie religijne, natomiast żona nie godziła się na żadne półśrodki. Gdy w Świdnicy pojawiła się cerkiew zaczęli do niej uczęszczać, ale ich dzieci i wnuki już byli katolikami.

Osobną kartę w historii diaspory prawosławnej w Świdnicy stanowi emigracja Grecka. Z pewnością ta grupa ochrzczonych w Kościele Prawosławnym osób była przez wiele lat najliczniejsza w naszym mieście, a jednocześnie najmniej aktywna w życiu parafii. Uchodźcy polityczni, ratujący się w Polsce po przegranej przez lewicę wojnie domowej lat 1944-49 w większości trafili na ziemie zachodnie, w tym spora grupa osiadła w Świdnicy w latach 1951-1954. W roku 1965 w Świdnicy zamieszkiwało 385 Greków[1] co oznacza, że stanowili oni najliczniejszą zwartą grupę ludności prawosławnej w naszym mieście.  Ważniejsza jest dla nas kwestia religijności tych ludzi. W obiegowej opinii greccy emigranci w Polsce to komuniści, którym nie udała się rewolucja. W rzeczywistości sytuacja jest  bardziej złożona. Greccy komuniści nie usiłowali dokonać przewrotu, ale żądali ukarania kolaborantów hitlerowskich okupantów, wprowadzenia ustroju republikańskiego i sprawiedliwości społecznej. Nie wszyscy komuniści greccy byli ateistami i nie wszyscy ich zwolennicy byli komunistami, jak też daleko nie wszyscy uchodźcy byli w ogóle sympatykami tego stronnictwa. Zdarzało się, że w jednej rodzinie świdnickich Greków ojciec przyłączył się do partyzantki dobrowolnie, a matkę wyciągnięto z beczki z orzechami, gdzie ta chowała się przed ?mobilizacją?. Sporo ludzi, mających krewnych wśród partyzantów, uciekało z obawy przed represjami, towarzyszącymi każdej wonie domowej. Choć większość hierarchii Kościoła Prawosławnego Grecji popierała króla, znaleźli się duchowni, którzy poszli za partyzantami w góry, by nie zostawiać tych ludzi bez jakiejkolwiek opieki duszpasterskiej. Niemniej była to lewica ogólnie Kościołowi niechętna. W Polsce uchodźcy znaleźli się pod skrzydłami PZPR, a przy Wojewódzkim Komitecie istniała komórka ds. wychodźstwa greckiego z dwoma etatowymi instruktorami, którzy mieli między innymi nie dopuszczać kontaktów uchodźców z Polskim Autokefalicznym Kościołem Prawosławnym. Po roku 1956 ta ścisła kontrola ustaje i pojawia się chociażby sporadyczna aktywność Greków w parafiach dolnośląskich.

Powstała dość osobliwa sytuacja: deklaratywnie niereligijni, lewicowi Grecy w polskim, katolickim środowisku traktują Prawosławie jako integralną część swojej tożsamości. W większości nie chodzą do cerkwi, ale swoich zmarłych chowają jeśli z księdzem to tylko z prawosławnym, podkreślając swoją odrębność. Modlitwa za zmarłych powoduje, że do cerkwi od czasu do czasu przychodzą wdowy, ale do pełnego uczestnictwa w sakramentach jest nadal bardzo daleko. Osobliwy bum cerkiewnej aktywności Greków zaczyna się po roku 1974, kiedy staje się możliwym bezpieczny powrót do ojczyzny. Grecja wówczas nadal pozostaje państwem wyznaniowym i nie honoruje małżeństw bez ślubu cerkiewnego, jak też nie przyznaje obywatelstwa urodzonym na emigracji dzieciom bez prawosławnego chrztu.

Dodatkowymi problemami dla integracji Greków w parafiach PAKP była różnica w kulturze liturgicznej oraz inny język nabożeństw (cerkiewnosłowiański). Dla wykształconych prawosławnych, prawdziwie zaangażowanych w życie liturgiczne, a więc zorientowanych w rycie i nauczaniu Cerkwi, odnalezienie się w środowisku tegoż wyznania, ale o nieco innej kulturze liturgicznej, nie stanowi większego problemu. Zupełnie inaczej wygląda rzecz w przypadku osób pozostających na poziomie pobożności ludowej, mocno ukorzenionej w etnicznej glebie. To w pełnej mierze dotyczy pierwszej generacji świdnickich Greków, pochodzących w większości ze wsi, nieobytych z północną, słowiańską tradycją liturgiczną.

Mogłoby się wydawać, że wróciwszy do kraju, greccy świdniczanie zapomną o tutejszej cerkwi, z którą, nie byli w sposób widoczny związani. Jak się jednak okazało, to nie było do końca tak. Mimo znikomej dotychczas frekwencji na nabożeństwach, sam fakt, że po latach odezwali się na inicjatywę naszego parafianina Dimitriosa Theodosiadisa i wspólnie ufundowali do cerkwi ikonę św. Konstantyna i Heleny, oznacza, że w głębi duszy uważali i uważają świdnicką cerkiew za swoją. Jeszcze bardziej cieszy udział w tej akcji obecnie mieszkających w Świdnicy Greków, ich mieszanych rodzin i przyjaciół. Oprócz ikony ufundowana została kamienna tablica ku pamięci Greków, zmarłych i pochowanych na polskiej ziemi. Została ona umieszczona na ścianie cerkwi po stronie prawosławnej kwatery cmentarza. Drugie i trzecie pokolenie świdniczan pochodzenia greckiego żyje najczęściej w rodzinach mieszanych i nie wyniosło z domu zasklepionej w etnicznej skorupie pobożności ludowej. Nowe pokolenia świdnickich Greków uczą się życia w Cerkwi od nowa już w tutejszym, słowiańskim kontekście.

Z różnych przyczyn pierwsze pokolenie prawosławnych świdniczan w większości nie wychowało dzieci w wierze prawosławnej, co jest typowe dla wspólnot nie mających własnej świątyni i duchownego, mieszkającego na miejscu.

ks. Antoni 1978

Ks. Antoni Aniśkowicz sprawuje sakrament ślubu w mieszkaniu wojskowych radzeckich 1978r.

Drugie pokolenie prawosławnych świdniczan jest jeszcze bardziej zróżnicowane, gdyż jest wynikiem zwyczajnej rotacji ludności, przemieszczającej się za pracą, w wyniku zawarcia małżeństw itp. Można tu wydzielić jedną szczególną grupę: ludzi związanych z stacjonującym w Świdnicy Wojskiem Radzieckim. Oczywiście nie było mowy o jakimś systematycznym chodzeniu do cerkwi żołnierzy i oficerów, którym groziło by za to przeniesienie z dobrej,  zagranicznej placówki, do odległego garnizonu w zabitej dechami prowincji. Rodziny oficerów i pracownicy cywilni mieli więcej luzu i można było obserwować ich pewną aktywność w cerkwi, osiągającą apogeum podczas Wielkanocy. Nazwać te osoby parafianami byłoby grubą przesadą. W większości byli to ludzie w drugim i trzecim pokoleniu wychowani w ZSRR, z bardzo nikłymi pojęciami o religii, częstokroć sprowadzającymi się do mętnej wiary, że ?coś jest?, i ?świeczkowej? pobożności. Pod koniec istnienia ZSRR stan wiedzy religijnej zaczął się poprawiać i można było zaobserwować rażący kontrast między nielicznymi, ale bardzo gorliwymi, szybko uczącymi się i zaangażowanymi w życie cerkiewne neofitami i niemrawą masą ?metrykalnych? prawosławnych. Ostatni są bardziej użytkownikami Cerkwi, niż jej członkami: przychodzą wtedy, kiedy czegoś potrzebują, lub kiedy ?czują potrzebę?, nie zastanawiają się jak funkcjonuje parafia, ani z czego się utrzymuje. Taki ?użytkownik? może oczywiście ewoluować w gorliwego neofitę.

Po wyjściu wojsk rosyjskich świdnicka prawosławna diaspora wzbogaciła się o nieznaną ilość osób, którzy pozostali w mieście zawierając małżeństwa z Polakami. Niektórzy z nich sporadycznie, ?po sowiecku? zaglądają do cerkwi.

Trzecie, nazwijmy to, ?pokolenie? diaspory prawosławnej, w żaden sposób nie związane  z poprzednim, odzwierciedla realia współczesnego światowego porządku. Można tu  wydzielić kolejne grupy prawosławnych świdniczan.

  • Repatrianci z Kazachstanu. Potomkowie polskich zesłańców, którzy skorzystali z możliwości powrotu do ojczyzny dziadów i pradziadów, w Kazachstanie byli mocno zintegrowani z ludnością rosyjską i żyli głównie w rodzinach mieszanych, najczęściej prawosławnych. Wielu ochrzczonych w cerkwi repatriantów samoczynnie lub za namową zaczęli dystansować się od Prawosławia, żeby szybciej wtopić się w masę obywateli. Inni, przeciwnie po przyjeździe do Polski znaleźli się w środowisku mentalnie obcym, zaczęli odczuwać, jak bardzo cerkiew jest im bliska i  kierowali się do cerkwi w nadziei spotkać tam zrozumienie i wsparcie.
  • Biznesmeni mający w Polsce swój interes.
  • Gastarbeiterzy, głównie z Ukrainy, pracujący w zakładach, lub też prywatnie np. jako opiekunki.
  • Studenci zagraniczni, którzy postanowili zostać po studiach w Polsce.
  • Małżonki Polaków poznane przez Internet.
  • Małżonkowie Polek poznane w miejscach zatrudnienia w krajach Unii Europejskiej (np. Serbowie, Rumuni etc.).

Do nowych zjawisk należy też zaliczyć pojawienie się zauważalnej diaspory gruzińskiej, wśród której zdarzają się osoby bardzo wierzące i zaangażowane w życie parafii.

Kilka słów o parafii św. Mikołaja w Świdnicy

W lutym 1955 r. na prośbę prawosławnych Świdniczan ówczesny bp Wrocławski Stefan skierował do Świdnicy ks. Eugeniusza Lachockiego, jednak jego starania o uzyskanie obiektu sakralnego nie odniosły skutku mimo zasadniczo przychylnego stosunku tutejszej Rady Narodowej.[2] W 1965r. ks. mitrat Stefan Biegun, należący do pionierów prawosławia na Dolnym Śląsku, odprawił pierwsze nabożeństwo w domu jednej z parafianek- Olgi Rogozin. Był on pierwszym proboszczem parafii w Świdnicy, formalnie pełnił tą funkcję do 1970r.  Nie był on jedynym zasłużonym duchownym na tej placówce, wśród dojeżdżających do Świdnicy byli ks. Konstantyn Bajko, który w imię wiary przeszedł obozy stalinowskie, sybirak ks. Fiodor Kuczyński, o. Aleksy (Jaroszuk) późniejszy biskup Wrocławski i Szczeciński. Dużo pracy na rzecz parafii świdnickiej położył ks. mitrat Eugeniusz Cebulski, organizator i proboszcz pierwszej w kraju parafii z polskim językiem liturgicznym (we Wrocławiu na wyspie Piasek). Do otrzymania własnej świątyni nabożeństwa odbywały się w domach wiernych i w kościołach innych wyznań, których gospodarze wyrażali na to zgodę. Najpierw pomieszczenia w swoim domu parafialnym użyczał zbór ewangelicko-augsburski. Współpraca z panem Józefem Bryllą, autochtonem i organizatorem życia parafii luterańskiej, jak wspomina ks. Cebulski, układała się poprawnie. Problemy pojawiły wraz z drugim użytkownikiem pomieszczenia ? zborem zielonoświątkowców. Zielonoświątkowcy traktowali prawosławnych jak bałwochwalców i pogan, obrażali i oczerniali prawosławnych przez ewangelikami, zwalając na nich winę za to co robili sami ? zdejmowali i odwracali do ściany obrazy znajdujące się w kaplicy. W końcu sytuacja zrobiła na tyle nieprzyjemna, że postanowiono szukać innego przybytku. Dużo życzliwości okazał prawosławnym proboszcz kościoła Św. Stanisława i Wacława, (obecnej katedry), ks. Dionizy Baran. Rozpatrywano możliwość użyczenia wspólnocie jednej z kaplic w kościele św. Stanisława i Wacława jak też kościoła św. Krzyża, ale te pomysły nie został zrealizowany. Ks. Eugeniusz bez większych nadziei pertraktował również z komendantem szpitala radzieckiego odnośnie kaplicy na rogu ulic Łukasińskiego i Saperów (obecnie sklep). Komendant nie był temu przeciwny, ale wyższe naczalstwo nie wyraziło zgody. Problem wydawał się być rozwiązany, gdy prawosławnych pod swój dach przyjęła parafia polsko-katolicka, mająca wówczas siedzibę w kościele pokapucyńskim przy ul. Muzealnej 1. Jednakże porządek w świątyni pozostawiał wiele do życzenia: pewnego razu ks. Cebulski, przygotowując się do eucharystii znalazł na stopniach ołtarza świeże psie odchody. To zdeterminowało duchownego i parafian do poszukiwania własnej świątyni.

Ikonostas 1980

Wygląd ikonostasu świdnickiej cerkwi ok. roku 1980

ks. Antoni na pogrzebie 1984

ks. Antoni Aniśkowicz na pogrzebie jesienią 1984.

            Zbudowany w 1880-ch cmentarny kościółek ewangelicki zwrócił na siebie uwagę prawosławnych, jak widać z korespondencji z władzami miasta jeszcze w roku 1965. W 1969 do sprawy wrócono, choć nie wszyscy parafianie popierali ten pomysł: przyszła cerkiew znajdywała się na opuszczonym cmentarzu, za którym nie było już nic, a w samym budynku gnieździli się pijacy. ?Nie będziemy tam chodzić! Nas tam pozabijają!? – oświadczali niektórzy wierni. Stan świątyni był opłakany: dach był podziurawiony, okna wybite, nie było instalacji elektrycznej. Jednak neoromańsko- bizantyjska architektura obiektu wyraźnie sprzyjała adaptacji pod świątynię prawosławną. Odstępując miastu przybudówkę z tyłu cerkwi pod kaplicę cmentarną parafia otrzymała pomoc w remoncie zniszczonego dachu. W 1971 roku parafia została oficjalnie erygowana, a pierwszym ?stacjonarnym? proboszczem został ks. Antoni Aniśkowicz, który został kapłanem w późnym wieku, realizując marzenie całego swego długiego i nieprostego życia. Z wielkim zapałem oddawał się on służbie Bożej i pracy duszpasterskiej, gromadząc wokół siebie rozproszonych wiernych. Parafii udało się zdobyć jeden pokój na parterze budynku obecnej plebanii (przy głównej bramie cmentarza). Zaczęło się pozaliturgiczne życie parafialne, wspólne święta, lekcje religii. Parafia aktywnie uczestniczyła w działaniach ekumenicznych. Na papierze parafia liczyła wówczas 60 rodzin, choć według zgodnego świadectwa weteranów parafii i ks. Eugeniusza Cebulskiego na liturgię niedzielną uczęszczało około 20 osób. Jak zwykle wszystko dźwigała na sobie garstka najbardziej świadomych i oddanych parafian, zwłaszcza kiedy duchowieństwo tylko dojeżdża do parafii. Wielkie zasługi dla parafii mają rodziny Dziemianowiczów, Rogaczów. Atanazy Dziemianowicz, żołnierz armii gen. Andersa, był psalmistą w cerkwi polowej ks. Michała Bożarianowa, kapelana obozów cywilnych. Jego córka Ija, przez wiele lat stała na czele chóru. Niezwykłą rolę w historii świdnickiej parafii na wszystkich jej etapach odegrała Olga Rogozin, nieskończenie oddana Cerkwi i Polsce. W 1920 z grupą patriotycznej młodzieży prawosławnej z rodzimej Białowieży jeździła do Gdyni na Zaślubiny Polski z Morzem. Jak zwykle w tego typu parafiach istotną rolę odgrywali i odgrywają sympatycy, formalnie nie należący do wyznania prawosławnego. Czasami są to małżonkowie i małżonki prawosławnych, ich przyjaciele lub też osoby zafascynowani bogactwem duchowej kultury Prawosławia. Niekiedy takie sympatyzowanie z Prawosławiem prowadzi do pełnej konwersji, ale nawet bez niej wiele sympatyków należy do trzonu parafii, do ludzi, na których proboszcz może polegać i oczekiwać pomocy.

Po ks. Antonim Aniśkowiczu (1971-1985) proboszczem był ks. Sławomir Troc (1985-1995). W latach 1995 ? 2006    parafia była obsługiwana przeważnie przez dojeżdżających duchownych z Wrocławia,. W tym okresie życie parafialne stopniowo zamarło i liczebność parafii znacznie zmalała. W diasporze obecność duchownego na miejscu ma zasadnicze znaczenie, gdyż przychodzenie nowych ludzi do parafii  odbywa się  przeważnie nie w drodze sukcesji pokoleniowej, tylko w drodze nieustającej rotacji i migracji. W ciągu 25 lat parafia typu świdnickiej może w 100% odnowić swój skład zarówno pod względem wiekowym jak i etnicznym, zachowując przy tym mniej więcej stałą liczebność. Duchowny musi być gotów do przygarnięcia każdej osoby, która znajdzie się w zasięgu działań duszpasterskich i bardzo dbać o nieustanne informowanie społeczności miejskiej i okolicznej o istnieniu parafii wszelkimi dostępnymi środkami od ?poczty pantoflowej? po Internet. Każdego roku zwłaszcza w okolicach 1 listopada do cerkwi po raz pierwszy trafiają świdniczanie, którzy nie wiedzieli o jej istnieniu. Nie bez znaczenia jest wystrój świątyni. Prawdą jest, że do nędznej i zaniedbanej cerkwi ludzie wstydzą się przychodzić, a tym bardziej zapraszać innych. W roku 2005 odbył się zainicjowany przez abp Jeremiasza remont kapitalny, kiedy wymurowany został nowy ikonostas po stronie południowej (pierwotnie ołtarz był zwrócony na zachód). Koncepcja kolorystyczna i ornamenty na ścianach są autorstwa p. Anny Larinej. Ikonostas stopniowo zapełnia się ikonami pędzla ks. Marka Bonifatiuka. W dwóch zabytkowych kiotach (XIX w.)  pochodzących ze zburzonej w okresie międzywojennym cerkwi św. Archanioła Michała w Sosnowcu, znajdują się ikony patrona świątyni ? św. Mikołaja oraz św. Apostołów Piotra i Pawła wykonane przez p. Natalię Oniśko. Osobliwością cerkwi są jednak ikonowe witraże autorstwa p. Michała Boguckiego, które sprawiają, że ostre światło z południowych okien  przestaje przeszkadzać i zaczyna pracować na rzecz modlitwy.

Od kwietnia 2006 r. proboszczem parafii jest ks. dr Piotr Nikolski. Parafia liczy kilkadziesiąt wiernych, są wśród nich Polacy, Gruzini, Rosjanie, Grecy, Ukraińcy, Białorusini, Łemkowie.

Po kalendarza miasta na stałe weszły Warsztaty Ikonograficzne organizowane przez parafię prawosławną w Świdnicy, które cieszą się z roku na rok coraz większym zainteresowaniem. Od roku 2012 2 listopada w cerkwi odbywają się Zaduszne Koncerty śpiewu cerkiewnego, zaś wiosną koncerty Paschalne, i mamy nadzieję, że również ta tradycja się utrwali.


[1]?Marcin Wolny, Z dziejów ludności greckiej i macedońskiej w Świdnicy po II wojnie światowej,
www.mojemiasto.swidnica.pl, stan na 10.09.2014 r.

 

[2] O organizacji stacjonarnej parafii w Świdnicy Piotr Gerent Prawosławie na Dolnym Śląsku w latach 1945-1989. Toruń 2007, s.320-323

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuły. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.